Poniższy wpis dedykuję koledze z Nowego Jorku, Mitchowi, który od czasu powrotu z październikowego Unsoundu zasypuje mnie codziennie filmikami z naszym najlepszym towarem eksportowym, czyli swojską, soczystą kurwą. Widziałum już kilkadziesiąt wariacji na temat niezwykle wokalnej fascynacji małymi zwierzątkami, więc kontruję innymi zjawiskami, którymi moglibyśmy zasłynąć.
Akurat tuż po święcie niepodległości wyszły albumy, które śmiało można określić mianem wyjątkowych, jeśli chodzi o polską muzykę i rozumienie polskości w ogóle. Wracam do tego tematu regularnie i powtarzam jak zdartą płytę, że dopóki nie przepracujemy kwestii swojego pochodzenia i aspiracji, nie mamy co liczyć na zdrową i ciekawą scenę muzyczną - stąd u mnie powstanie Tańców i lata miotania się na scenie w oczekiwaniu na choćby okruchy muzycznej narracji odważnie wybiegającej w przyszłość. Trudno też na tę kwestię patrzeć tylko od strony stricte artystycznej, bo kompletny proces zakłada całkowite przewartościowanie dotychczasowego systemu ekonomicznego i technologicznego, w którym się znajdujemy, ale nie jest tak, że nikt nie próbuje. Wywiad, jaki ukazał się cztery lata temu w Krytyce Politycznej, w którym Mateusz Kowalski z m.in. Radical Polish Ansambl i Michał Brzozowy, kurator festiwalu Radykalna Kultura Polska opowiadają o naszym oderwaniu od korzeni wydaje mi się dzisiaj jednym z fundacyjnych tekstów podejścia, które chciałubym widzieć na współczesnej scenie.
Żeby wchłonąć jak najwięcej inspiracji, niedawno wybrałum się do Lublina na festiwal Kody, gdzie wystąpił zarówno Radical Polish Ansambl z premierą nowego materiału, jak i jego członkowie solo: Kowalski właśnie (jako Sam) oraz Piotr Gwadera, jako Gary i gary jednocześnie.
Ta “Nierozpoznana wieś” Radical Polish Ansambl wydaje się niezwykle symboliczna. Na tyle, że zacznę swoją opowieść od końca. Na spotkaniu autorskim po drugim dniu koncertów nie mogłum się oprzeć, by nie zapytać Mateusza Kowalskiego, czy jego solowy projekt jest w jakimś stopniu inspirowany muzyką amerykańską. Dla mnie, osoby wychowanej muzycznie w zachodnim internecie, szarpanie strun gitalele brzmiało jak muzyka Johna Faheya - mimo że jednak mieliśmy do czynienia w stu procentach z oryginalnymi melodiami oberkowymi. Z jednej strony mamy więc wątek pracy z niekompletnymi archiwami, z drugiej całkowite wykorzenienie. Urodziwszy się pod koniec lat 80., do fascynacji oberkiem doszłum po zwiedzeniu prawie całego muzycznego świata. A często dalej nie umiem go poznać, gdy jest mi grany.
Radical Polish Ansambl otwarcie jednak pokazuje, gdzie leżą korzenie zespołu. W przypadku najnowszej płyty, artyści wychodzą od melodii Kazimierza Mety, Genowefy Baran, Tadeusza Kubiaka, Franciszka Bździucha, Stanisława Witkowskiego i Jana Derlety. Nazwiska podają w wywiadach. W przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw, nie ma tu udziału kompozytorów z kręgu muzyki współczesnej. Nowa muzyka zespołu jest więc nieco mniej piętrowa i dużo bardziej bezpośrednia w odbiorze, melodyjna, wykorzystująca elementy sielankowe. Ale niech was ten opis nie zmyli, bo nie ma tu miejsca na ckliwość. Płaczliwe, dronujące momenty brzmią jak budowane na głębokim smutku i potrzebie odbudowania utraconego połączenia. Dominują chwile absolutnie przepiękne, a tuż za nimi podążają fragmenty porywające do tańca, momentami wręcz agresywne rytmicznie, co pokazuje pełne spektrum wiejskich brzmień i tego, jak może brzmieć ich kontynuacja we współczesnej formie.
Radical Polish Ansambl - Nierozpoznana wieś
Absolutnie wyjątkowo brzmi też nowy album Gary’ego Gwadery, który łączy brawurowo footwork z oberkiem. Zafascynowany jestem nim na dwóch poziomach. Z jednej strony czysto muzycznie, bo footwork jest wciąż jednym z najciekawszych i najświeższych gatunków współczesnej elektroniki, a doprawienie go “naszymi” brzmieniami pokazuje jak szeroki jest wciąż potencjał na dalszy rozwój muzyki tanecznej. Nie ma mowy o żadnej stagnacji, gdy nie zaczęliśmy jeszcze dokładnie eksplorować możliwości, jakie niesie wykorzystanie rytmów lokalnych. Gwadera tworzy w muzycznej forpoczcie. Z drugiej, absolutnie niesamowite, jak kraj, który tak jest zapatrzony w Amerykę i jej kulturę, tak rzadko wchodzi w dialog lub choćby spekulację z polskimi emigrantami. “Far, Far in Chicago” podejmuję tę rozmowę i jest to arcyciekawe. Z jednej strony mamy więc absolutnie kosmiczne rytmy w diabelskim tempie 160 uderzeń na minutę i stare sprzęty Rolanda grające wspólnie z dżazem. Z drugiej dzięki współpracy z Hanią Szczęśniak z Radiowego Centrum Kultury i możliwości skorzystania z archiwalnych nagrań m.in. polonijnych kapel ludowych (np. działający w Chicago Rzeszowiacy czy Kapela Kopacza), dostajemy wspaniałe konceptualne lepiszcze, którego nie miał dotąd żaden artysta próbujący dokonać fuzji footworku z czymś nowym.
Gary Gwadera - Far, Far in Chicago. Footberk Suite
W zasadzie wszystko, co związane z Radical Polish Ansambl wydaje mi się w tej chwili najbardziej stymulujące i interesujące intelektualnie na polskiej scenie. Na naszych oczach odbywa się tytaniczna praca poszerzająca nasze rozumienie tego, czym jest polska muzyka i czym może ona jeszcze być.
Te granice przesuwa również Sw@da, z którym miałum przyjemność pracować przy okazji EP-ki “Bahato”, którą wydałum w Tańcach. O niej się nie będę rozpisywać, bo to temat, który się ciągnął od zeszłej wiosny, więc mam nadzieję, że efekt jego współpracy z Niczos i Maximem po prostu jest już na waszych rocznych listach EP-ek. Z tą trójką pierwszy raz spotkałum się na festiwalu Music Trail w Kościelisku i oczarowało mnie jak wielki potencjał tkwi w pograniczach. Wschód kraju to nie tylko wpływy białoruskie czy ukraińskie, ale też tatarskie, a na dokładkę Sw@da ma korzenie kolumbijskie i na “Bahato” smiało dokłada rytmów z Ameryki Południowej i Karaibów.
Dostaliśmy jednak już kolejny materiał, czyli zapowiadane singlami “#INDAWOODS”, tym razem już z samą Niczos. Tutaj dembow i reggaeton zastępują raczej wpływy afrykańskie (pojawia się nawet Ms. Gia z Lua Prety) i… phonk. Ten ostatni w pierwszym kontakcie dla mnie zaskakujący, a przecież tak oczywisty, niezwykle popularny za wschodnią granicą. Sw@da i Niczos są tu więc jak Diplo i M.I.A. na swoim pierwszym mikstejpie, sięgając po globalną kulturę i budując z jej rytmicznych i melodyjnych fragmentów nośne piosenki. Z tą znaczącą różnicą, że nie zapominają skąd są. Jednocześnie wykonują też olbrzymią pracę w pokazywaniu jaka może być Polska: wielobarwna, wielokulturowa i pulsująca życiem, w opozycji do homogenizowanego popu.
Sw@da, MAXIM & Niczos - Bahato
Sw@da & Niczos - #INDAWOODS
A jeśli mało wam głosu Niczos, to macie niezwykłe szczęście, bo tej jesieni ukazał się jeszcze jeden materiał z jej udziałem: album “Toń” nagrany wspólnie z Antoniną Car. To pozycja zupełnie inna, lokująca się gdzieś na styku ambientu i art popu, co daje możliwość poznać pełne spektrum możliwości podlaskiej wokalistki, która równie dobrze, co w krótkich, rapowanych frazach, odnajduje się w eterycznych, tajemniczych wokalizach. Muzyka Antoniny wiecznie pulsuje, zaciera granice między elektroniką i brzmieniami akustycznymi, często w ogóle traktując głos Niczos jako kolejny instrument, ale momentami pozwala wyjść na pierwszy plan skrzypcom i melodiom folkowym. Dzieje się to jednak sporadycznie, bo przeważają drony, szumy, szepty i cała plejada raczej przytulnych dźwięków.
No i na koniec wkrada nam się płyta, która nie wyszła na jesieni, ale jesiennie powiązana przez osobę twórcy. Spalarnia właśnie wydał album “Paradoks” w Präsens Editionen, ale nowy album sprawił, że wróciłum też do poprzedniego, do czerwcowych “Wolnych tańców”. Ten wydany wcześniej, to skromniejszy album, więcej grający ciszą, wysuwający postać Wojciecha Kosmy zdecydowanie na pierwszy plan. A to w tym przypadku ważne, bo jak możecie wiedzieć, chociaż ten newsletter wtedy jeszcze nie istniał, ale “Usta” z 2022 roku to jedna z moich ulubionych płyt ostatnich lat, zachwycająca mnie swoją lirycznością. Spalarnia ma niesamowity dar do pisania tekstów, które są wspaniale proste i bezpośrednie. Mówić o uczuciach w tak otwarty sposób nie jest łatwo. “Wolne tańce” wydają się więc bardziej intymne przez swój minimalizm. Na “Paradoksie” głos ginie czasem w gąszczu futurystycznych syntezatorów, czasem porusza się na reggaetonowym rytmie, ale nie zmienia się maniera śpiewu - monotonna, niemalże kościelna, zachwycająca mnie w sposobie w jaki wydaje mi się, że przepracowuje naszą relację ze śpiewaniem, zarezerwowanym tylko dla spraw najwyższych. A Spalarnia wskazuje, że najważniejsza jednak jest miłość.