To amapiano święci obecnie triumfy, ale usilnie będę tkwić w przekonaniu, że to jednak gqom jest wciąż najbardziej interesującym z nowych gatunków muzyki klubowej. Powstałe w RPA brzmienie pojawiło się w momencie, w którym jeszcze trochę płakałum po klasycznym brytyjskim dubstepie. Mój pierwszy kontakt to mniej więcej połowa 2015 roku. Miksy Jumping Backslasha i sampler Gqom Oh! z udziałem Citizen Boya, Mafia Boyz i Cruel Boyz zaprezentowały zupełnie nowy świat dźwięku. Nagle okazało się, że ktoś znów odtwarza ten specyficzny klimat niepokoju. Oczywiście w zupełnie innym bpm i rytmie, bo gqom to ewolucja muzyki house’owej, ale sposób działania tej muzyki jest podobny. Większość produkcji z tego nurtu ma w sobie sporo agresji, budzącej dyskomfort lepkości i wiernie oddaje klimat nocnych eskapad ulicami miasta. Londynu. Durbanu. A przynajmniej tak sobie je wyobrażam, bo większość dorosłości spędziłum w Krakowie (ale anegdotka: to tam udało mi się ściągnąć DJ-a Laga na pierwszy europejski występ, którym był set na Unsoundzie w 2016. Była na nim osiemnastoletnia Young Leosia i ewidentnie poczuła się zainspirowana. Wciąż czekam na więcej baila w Baila Ella!).
I co? I nic. Mimo zachwytu części sceny klubowej i dość szybkiego zaadaptowania pojedynczych numerów w setach różnych artystów, gqom nigdy tak naprawdę się nie przyjął. Primo, przywieźć ludzi z RPA do Europy i włączyć ich w obieg klubowy czy festiwalowy bez walizek hajsu na przepalenie jest niezwykle trudno. Secundo, specyficzny sposób dystrybucji w zasadzie uniemożliwia śmiertelnikom obcowanie z gatunkiem. Zresztą, spytajcie Mikołaja Kierskiego z Basów Tropikalnych, jakie miał przejścia na różnych whatsappowych grupach, gdzie twórcy dzielą się swoimi kawałkami. Od ręki posłuchać możemy głównie kilku europejskich wydawnictw i składanek, bardziej mainstreamowych produkcji z RPA (bo gatunek otarł się o popową popularność, trafił do filmu Black Panther, Will.i.am nawet ukradł beat Lagowi) lub tego, co wygrzebali dla nas DJ-e. W promocję gqomu włączyło się też przeważnie skupione na wschodniej Afryce Nyege Nyege. Tematem na dłuższą rozprawę jest na pewno system, w którym odpalają jedynie te gatunki czarnej muzyki, które można skapitalizować przez białą część branży.
Nowy album Griffita Vigo jest chyba najważniejszą pozycją, jakiej słuchałum w styczniu. Jego “EGM” próbuje włączyć do gqomu brzmienia znane z innych podgatunków muzyki house’owej. Charakterystyczny rytm jest jednak tak dominujący, że mimo eksperymentów z melodiami czy fakturami, jakie przeprowadza durbański producent, nie udało mu się znacznie oddalić od gatunków po fachu. Nie oznacza to jednak, że nie przygotował świetnego materiału, bo utwory typu “Gmijna”, w którym Griffit opiera się na mokrym brzmieniu a’la ostatnia Melania. czy w pełni wykorzystujący potencjał skandowanych wokali kawałek “Felicia”, to jedne z ciekawszych, jakie dotychczas słyszałum. W dodatku bardzo atrakcyjne z perspektywy didżejskiej, bo o ile godzina czy dwie czystego gqomu może być dla wielu zbyt alienującym doświadczeniem, to mocny, kontrastujący numer jest zawsze wspaniałym urozmaiceniem każdego seta. Sposób w jaki zapętla się w gqomie wokale, pohukiwania czy dźwięk stadionowej wrzawy jest niezwykle fascynujący w tym, jak buduje olbrzymią energię, która zazwyczaj nie znajduje ujścia. Gqom potrafi trzymać w napięciu nie oferując poteżnych dropów, a stawiając na hipnozę minimalizmem dobranych środków. “EGM” już samym tytułem sugeruje chęć wejścia w dialog z innymi gatunkami muzyki tanecznej i ja tę rozmowę będę na pewno chciału prowadzić podczas najbliższego seta (3 lutego w Willi!).
***
Gqom zainfekował też składankę Fractal Fantasy, na której Sinjin Hawke i Zora Jones biorą się za edity i mashupy różnych artystów. Duet znany ze swojego futurystycznego brzmienia i eksperymentów z technologią motion capture, która napędza ich występy na żywo oraz internetowe imprezy, od jakiegoś czasu mieszka w Japonii. Dość żywo uczestniczą w tamtejszej scenie klubowej, która importami niszowych gatunków stoi. Japoński gqom ma się na tyle dobrze, że siatka producentów tworzy swoje produkcje i próbuje rozwijać brzmienie o innych paletach, niż to durbańskie. W remiksie Sinjina możemy posłuchać KΣITO, piewcę brytyjskiego gqomu czyli Scratchclarta i wersję VIP współpracy z DJ-em Lagiem. Rozbuchany “Raptor”, w którym wokale Manthe Ribane stają się nagle Rosalią, to dla mnie instant classic, a delikatne podbicie echem wrzawy, jaki niesie ten numer jest wspaniałą wisienką na torcie. To jest drobny element, który wydaje mi się niezwykle ważny w muzyce gqom. Gdy większość muzyki klubowej działa alienująco i zatraciło się w niej zupełnie poczucie wspólnotowości, gqom sprawia, że nawet w małej grupie można poczuć się jak w potężnym tłumie, zjednoczonym w jednej sprawie. Czegoś takiego od dłuższego czasu nie słyszę w żadnej muzyce.
Fractal Fantasy - FF Club Edits 2
***
I tak jak było w przypadku footworku, od źródła podążamy oczywiście do Japoni i… Polski. Polski gqom jest polski skrajnie. W charakterystycznym rytmie usłyszymy obszerne sample z polskiej muzyki ludowej, więc nic dziwnego, że od razu zostałum osobą fanowską. To podobna wizja do tej, którą realizują artyści w Tańcach. Pierwsze kliknięcie to od razu fascynacja tym, jak położone są akcenty wokalne imitujące południowoafrykańskie pętle. Basowe brumienie i pogłos podążają znanymi mi śladami, ale brzmienie jakby się nie zgadzało. Miejską cyfrę i pewną charakterystyczną sterylność zastępuje u Malima fizyczne odczucie smyczka piłującego struny, bardzo niepokojące i wspaniale pasujące do agresywnego bębnienia. Polski gqom jest bardziej dronujący i posępny, ale nie porzuca tanecznego charakteru, wyciągając z ludowych brzmień transowy potencjał.
***
A tak poza tym, to leciały u mnie takie płyty:
Lumpeks - Polonez, czyli nowa płyta polsko-francuskiego zespołu, który zderza jazz i polską muzykę tradycyjną. Zderza to chyba najbardziej odpowiednie słowo, bo od czasu debiutu, Lumpeks wydaje się formacją rewolucyjną i wywrotową. Nie wiem czy to kwestia wspomnienia o marce samochodu w notce prasowej, co kieruje moje tory myślenia w stronę PRL-u, czy na drugiej płycie formacja po prostu pozwala sobie na więcej humoru i zabawy, eksperymentów nie tyle na polu sonicznym, co przynoszących dużo frajdy z grania muzyki. Bo tę radość słychać wyraźnie w improwizacjach, czy figlarnym doborze piosenek (“Powiadają ludzie, że ja bałamucę/ a ja się dopiero bałamuctwa uczę”). Więc mimo szorstkiego charakteru, perkusyjnej surowości i zakłóconego groove’u (“Le souterrain” grane na żywo, a brzmi jakby taśmę wciągnęło do magnetofonu, cymes!), słucha się Poloneza z wielką frajdą.
Crizin da Z.O. - Acelero, czyli nowy album formacji znanej u nas z featuringu u T’ien Lai. Na featuringu jest Iggor Cavalera, więc jak ktoś się wychował na Sepulturze, to szeroko się uśmiechnie na widok jego nazwiska. Kluczem jest tu jednak wspaniała gra między brazylijską rytmiką, a eksperymentalnym podejściem jak w najlepszym okresie Death Grips. Tylko oczywiście nie tak memicznie i agresywnie.
Donato Dozzy - Magda, czyli kolejna piękna płyta Włocha, który dał nam już Voices From the Lake, Plays Bee Mask i przede wszystkim K. Progresywne, old schoolowe brzmienie wzbogacone o skrzyście spreparowany field recording, delikatną nutę new age’u i fascynację fourth worldem przez pryzmat muzyki post-industrialnej.
Катя Chilly - Сон (2001), czyli wznowienie zaginionej płyty artystki bardzo ciekawej, bo rozumiejącą potrzebę fuzji muzyki tradycyjnej i elektroniki w powiedzmy, że nowoczesny sposób, a jednocześnie posiadającej ciągoty w stronę absolutnie pokręconych rozwiązań. Produkcja z dzisiejszej perspektywy wydaje się bardzo oldschoolowa i przypomina raczej dokonania Susumu Hirasawy z początku lat 90., ale dokonania Susumu Hirasawy z początku lat 90. to bardzo dobra muzyka! Choć kalejdoskopiczność dźwięku może być podobna, Katyi bliższy jest skręt w stronę czegoś pokroju Dead Can Dance. Prawie całkowicie porzucone zostają elementy klubowe z debiutu Русалки in da House, a emfaza została położona na wzniosłą, mistyczną atmosferę.
E-Sagilla - Gamma Tag, czyli album artystki, po której secie zapisałum sobie kiedyś w notatkach “sprawdzić, czy ktoś nagrał już drum & bass z shoegaze’em”. Oczywiście nagrywali nawet i sami MBV, a ja oczekując na płytę mocno się przeliczyłum, bo to raczej eklektyczna kolekcja w duchu IDM-u, która na warsztat bierze bardzo różne rytmy i palety brzmieniowe. Rozpuszczone w przestrzennym, pełnym pogłosu brzmieniu zostają więc dźwięki d&b, techno, hardcore, okładka podsuwa skojarzenie, że Playstation to element futurystycznej wizji, które nawet samo Sony zarzuciło lata temu i efektem jest coś na kształt mikstape’u oraz hipnagogicznej wizji kultury klubowej.
Normal Bias - LP3, czyli niespieszny, dubowy post-rock zespołu, który z albumu na album brzmi coraz pełniej. W zasadzie można już chyba powiedzieć, że mamy w kraju mikro-scenę zespołów celebrujących minimalizm, repetycję i głębokie brzmienia. Praktycznie każdy album jest bez pudła.
Scotch Rolex, Shackleton & Omutaba - The Three Hands of Doom, czyli kolejna płyta Shackletona ze Scotch Rolexem, który podobnie jak w przypadku współpracy z Wacławem Zimplem (trio z Siddharthą Belmannu), postanowił rozszerzyć skład. Współpraca z japońskim producentem, dawniej znanym jako Scotch Egg (Rolex to popularny fastfood z jajka, rolled eggs, jakim można raczyć się na festiwalu Nyege Nyege i w Ugandzie w ogóle), była dla mnie o tyle dziwna, że nie odmieniła brzmienia Brytyjczyka niemalże wcale. I tak samo przy kolejnej płycie mam wrażenie, że obecność potężnego perkusisty, jakim jest Omutaba, wnosi niewiele, podbijając jedynie tajemnicze brzmienie, z jakiego artysta słynie już prawie dwie dekady. A że jest to brzmienie, które jest bardzo dobre, to inna kwestia.