Gościłum jakiś czas temu u Pawła Klimczaka w pogadance o Spotify, streamingach i tym, jak zorganizowany jest dzisiejszy system dystrybucji treści. No nie jest zorganizowany zbyt dobrze, to wiemy na pewno. Od czasu naszej rozmowy, pojawił się raport, w którym artyści o niskich zasięgach porównywani są do zwykłych ludzi, którzy wrzucają na YouTube filmiki, by podzielić się czymś, co kochają ze światem. Niedawno zdemonetyzowano w końcu utwory, które nie osiągną rocznie 1000 odsłuchów. Po nagraniu źle czułum się z tym, że ciągle tam powtarzam, że jestem czymś przerażonu, ale może to jednak dobre słowo? Jesteśmy w sytuacji, w której kulturę stara się kontrolować kilku właścicieli aplikacji. Wspaniała dronowa kompozytorka Eva-Maria Houben, o której pisałum tu miesiąc temu łapie się na próg wypłaty z czterema utworami, a śmiem twierdzić, że jest artystką równie profesjonalną, co osoby nagrywające piosenki. I może łagodziłubym trochę przymiotniki, gdyby nie fakt, że na własne uszy słyszałum z ust osoby wydającej w Polsce muzykę, że Spotify jest zaśmiecone amatorskimi rzeczami i to dobrze, że podejmują takie kroki. Pogląd o tyle ryzykowny, że AI prędzej zastąpi ich generyczny pop kopiowany z Zachodu, niż osoby z artystyczną wizją, które mogą się teraz zastanawiać za ile lat próg zostanie podniesiony do 5000 tysięcy. Albo w sumie czemu nie do 10000? Prawdziwy artyści wykręcają przecież setki tysięcy kliknięć.
Dlatego chyba tak mocno skręcam w stronę muzyki, której osoby autorskie tak bardzo próbują mówić własnym głosem, szukać go wśród własnych korzeni, a jednocześnie budować dzięki niemu przyszłość. Bez dwóch zdań moją ulubioną płytą w marcu była przepotężne “The Great Bailout” Moor Mother. Ulubiona to chyba zresztą nie jest najlepsze słowo, bo nie wyobrażam sobie wracać do tej płyty regularnie i słuchać jej dla przyjemności. Jeśli jedno można o tym materiale powiedzieć, to na pewno to, że jest to jedna z najbardziej nieprzyjemnych rzeczy, jakich kiedykolwiek słuchałum. Artystka regularnie odnosi się do prawdziwych historii, których detale wywracają wnętrzności na drugą stronę i w zasadzie jest to jej modus operandi. W tym przypadku na warsztat trafił akt zniesienia niewolnictwa z 1883 roku, który najkrócej można podsumować tak: dawni właściciele otrzymali 20 milionów funtów za swoje “straty”, a poszkodowani psi chuj. Na styku elektroakustycznej współczechy, jazzu, bluesa i radiowego słuchowiska powstała więc litania gorzkich oskarżeń, jadowitej ironii i dokument olbrzymiego cierpienia, który jednocześnie stawia przerażająco otrzeźwiające pytanie: “who’s still burning?”. Bo to nie tylko materiał historyczny, ale diasporyczne leczenie traumy, wspólnie m.in. z Lonnie Holleyem czy Angel Bat Dawid, dwoma z najważniejszych głosów współczesnej Ameryki, z pełną świadomością, że końca tej trudniej ścieżki nie widać. Każde słowo wyrecytowane jest tu z niesamowitą mocą i stawia przed sądem zachodni imperializm.
Moor Mother - The Great Bailout
Jako dokładkę po “The Great Bailout” mogę od razu polecić Amirthę Kidambi i jej Elder Ones z “New Monuments”, bliższe tym bardziej jazzowym dokonaniom Moor Mother. To nagranie, które jest efektem doświadczeń artystki przy organizacji protestów po morderstwie George’a Floyda i jest dźwiękową mapą pomiędzy reakcją na strzelaniny w Stanach, protestami rolników w Indiach, upamiętnieniem śmierci Mahsy Amini w Iranie i rozwoju ruchów feministycznych tamże oraz wezwaniem do uwolnienia Palestyny. Mało? To macie jeszcze dedykację dla zmarłej przedwcześnie Jaimie Branch. Kidambi nałożyła sobie bardzo dużo trudnych tematów na talerz, ale wychodzi z obronną ręką, realizując płomienne nagranie zderzające awangardowe techniki wokalne z brzmieniami inspirowanymi muzyką karnatycką, radykalną frytą, spiritual jazzem, zamykając to wszystko w zaledwie trzech kwadransach prowadzonych z maestrią narracyjną. Choć momentami ostry i punkowy, dźwiękowy krajobraz “New Monuments” ma w sobie jednak momenty piękna, nadziei, otwarcie nawiązując do tych momentów euforii, gdy czujesz się silnie w tłumie, mając obok siebie osoby, które idą z tobą ramię w ramię w słusznej sprawie.
Amirtha Kidambi’s Elder Ones - New Monuments
Nieco innym owocem kolonialnych traum jest “Akoma” autorstwa Jlin. Akoma to symbol wytrwałości i cierpliwości, jaki znaleziono na trumnach Ghańczyków odkrytych w latach 90. na XVIII-wiecznym nowojorskim cmentarzu, który mało co stał się biurowcem. Jlin jest artystką bardzo ciekawą dla mnie z powodu anegdoty, która rzutuje mi na trajektoria jej kariery, choć jest to raczej interesujący zbieg okoliczności. W 2018 roku byliśmy razem w Ugandzie na festiwalu Nyege Nyege i pamiętam dobrze, jak ważny był to dla niej koncert. Rytmiczne eksperymenty i poszarpany footwork wyczyściły niestety parkiet. Lokalne tancerki, które zgodziły się na impromptu występ nie bardzo wiedziały, co mają ze sobą zrobić. To raczej nie był dla niej przełomowy moment w karierze. Było to już po nawiązaniu współpracy z Waynem McGregorem, która zapoczątkowała jej karierę w świecie wielkich instytucji, ale wydaje mi się ważnym wątkiem. Nieudane lądowanie we wciąż poszukiwanej macierzy składa się z obraniem drogi w stronę wypracowania prawdziwie amerykańskiego, oryginalnego głosu, który nie jest przypisany do miejsca swoich narodzin, a jest kumulacją wielopokoleniowych doświadczeń. “Akoma” nie zaskakuje nikogo, kto śledził artystkę od samego początku. Część rytmicznych rozwiązań brzmi znajomo. Praca Jlin z czystym dźwiękiem jest tu jednak niezwykle ciekawa, bo artystce faktycznie udaje się wpleść elementy muzyki współczesnej w matrycę 160-bpmowych rozwiązań - efekt pracy zarówno z baletem, jak i zespołami kameralnymi. Najmniej konwencjonalne numery, jak chociażby oparty na samplach instrumentów smyczkowych “Summon”, mimo swojego minimalizmu wciąż dają się rozpoznać, jako muzyka inspirowana legendarnym RP Boo czy zespołami marszowymi. Po tylu latach posuchy, bo materiał oryginalnie zapowiadany był na 2019 rok, można było trochę przesadzić z oczekiwaniami, ale “Akoma” choć nie przynosi rewolucji, przynosi wszystko to, w czym Jlin jest najmocniejsza. Koliste i rwane rytmiczne pętle oraz subbas, który zapiera dech w piersiach to jej znaki rozpoznawcze i za to ją uwielbiam.
Footwork rozlał się po świecie i jest dziś statecznym gatunkiem pełnym osób, które próbują przesuwać jego granice. Kolejną z nich jest jest turecki artysta DJ Strawberry, który wrócił niedawno z drugim materiałem dla polskiej oficyny Outlines, lidera na polu elektronicznego minimalizmu. “Beyond” to odpowiedź na trudny czas w życiu artysty, którego świat wywróciło do góry nogami literalne trzęsienie ziemi. Jego odskocznia w postaci muzyki przyniosła nam półgodzinny materiał, który surowe, intensywne uderzenia bębnów zestawia z absolutnie powalającą, sterylną pustką. Estetyka dubowego techno, która jest dla DJ-a Strawberry’ego punktem odniesienia miała w sobie jednak zazwyczaj pewny rodzaj ciepła. Nawet najchłodniejsze i najbardziej polarne ekspedycje dźwiękowe cechowały się odrobiną puszystości, takim delikatnym fuzzem pokrywającym piłujące i dronujące dźwięki. Na “Beyond” dopiero przy czwartym numerze zatytułowanym “Euphoria”, pojawia się trochę ciepła. Kliniczny mróz puszcza, pozwalając na katartyczne doświadczenie prowadzące do skocznego wręcz finałowego loopu, z którym zostajemy na blisko siedem minut. Wspaniała, nieprzegadana płyta, która wyciska absolutną esencję z ciekawego brzmienia.
Co jeszcze można zrobić z footworkiem pokazuje również Vladislav Delay. Jego rzeczy wydawane pod własnym, prawdziwym nazwiskiem, czyli Ripatti, to była industrialna wariacja na temat gatunku. Pod aliasem Dancefloor Classics fiński producent przekornie sięga po techniki kolażystów dźwiękowych. Jego utwory są taneczne tylko okazjonalnie, częściej przypominają raczej noise’owe złomowanie, momentami vaporwave, a czasem kojarzą mi się chociażby z eksperymentami Astral Social Club sprzed kilkunastu lat. Składanka Dancefloor Classics wydana na początku roku była jedynie przystawką przed prawdziwie ciekawym eksperymentem. Delay połączył siły z Beansem z Anti-pop Consortium, by nagrać wspólnie cały album, w którym nowojorski raper ujarzmia footworkowe bity. Pięćdziesięcioletni raper w creditsach określa się oratorem, ale przypomina raczej gimnastyka, który bez żadnego wysiłku przemyka po prawdopodobnie jednych z najbardziej dynamicznych bitów w historii rapu. Jego flow stanowcze, szybkie i z pozoru nieugięte, potrafi się dostosować do delikatnych mutacji, jakie przechodzą rytmy. To jego narzędzie do refleksji na temat starzenia się i nieuchronnej śmierci. W zasadzie każda recenzja podkreśla linijkę o byciu najzajebistszym raperem-emerytem, ale mimo solidnej dawki przechwałek, Beans wciąż wydaje się być zbyt skromny.
Dancefloor Classics - Dancefloor Classics vol. 1-5
Beans - ZWAARD
Skoro w tym odcinku tak dużo o Ameryce, to muszę odnotować jeszcze, że w styczniu pojawiła się nowa płyta Armand Hammer. Mimo że to limitowany winyl, który praktycznie istnieje w obiegu przede wszystkim soulseekowym, wydaje się, że to kolejna pozycja w ich dyskografii, której nie można przegapić. Jak w zasadzie każda. Historie są jak zwykle niepokojące, układające się w hipnotyczne, oniryczne pochody sylab, które kręcą się nieznośnie na beatach od m.in. DJ Haram czy Samiyama. Wychowałum się na Current 93 i bardzo często dorobek najnowszy dorobek ekipy z Backwoodz przypomina mi twórczość Davida Tibeta, którego okultyzm, brytyjska ezoteryka i fascynacja religią zostaje podmieniony na brutalną, amerykańską rzeczywistość. Bo abstrakcyjna narracja przemielona przez industrialne brzmienia się zgadza, dziwny humor się zgadza, drony i dźwięki przemielonej taśmy się zgadzają. Tylko Armand Hammer nie do końca mają chyba jakiś wyjątkowy plan dla tego świata. Raczej próbują przemknąć suchą nogą przez życie i opowiadają o tym, że nie zawsze się udaje.
Kontynuując temat mrocznych podkładów przenosimy się do Brazylii, gdzie DJ Anderson do Paraíso nagrywa skrajnie minimalistyczne utwory zestawiające wulgarne, wyuzdane treści ze skrajnie odwrotną oprawą muzyczną. W przeciwieństwie do opisywanego tu niedawno brzmienia DJ Arany, czyli bruxarii, mamy tu do czynienia z głębokim pogłosem, przestrzenią między pojedynczymi uderzeniami, skrawkami melodii i często zaledwie sugestiami rytmu. To muzyka, która operuje niskimi częstotliwościami, często tylko tymi, które słyszymy nie uchem, a resztą ciała. Sporadyczne sample, często klasycznych instrumentów, podkreślają tylko odrealnienie tego brzmienia. Zastanawiająca jest tylko warstwa liryczna, która trudna do spenetrowania (pun intented) bez znajomości portugalskiego jest w zasadzie pomijana przy promocji i w recenzjach tego nagrania. Same tytuły muszą wystarczyć, ale wpisuję raczej “Queridão” w dyskusję, która pojawiła się przy okazji premiery gry Stellar Blade. Wszystko dookoła nas jest horny, ale nie ma w tym grama seksu. Mając jedynie brzmienie za kontekst, odbieram ten materiał jako coś w tradycji industrialnej, wyraz pustki i potrzebę szoku. Ale nie znając języka, mogę sobie też wyobrazić, że oparty na brzmieniu kościelnych dzwonów i mistycznych chórów “Chamas suas colegas pra brincar” to o sytuacji w Dąbrowie Górniczej. Straszny mrok w tym siedzi.
DJ Anderson do Paraíso - Queridão
Patrzcie, jak to się w tym odcinku wszystko płynnie układa. Z Brazylii przeskakujemy do Portugalii, gdzie kolejna propozycja legendarnego Principe wychodzi poza i tak już dość szerokie ramy, jaki wytyczyła sobie scena batidy. “Chá Preto” Pana Lisa to wyraz jego eksperymentalnych ciągot, które przejawiała większość poprzednich EP-ek. Po raz pierwszy chyba jednak tak wyraźnie wykroczył on poza rytmiczne ramy. Tarraxinha obecna na tym nagraniu zredukowana jest do ledwo wyraźnego szkieletu, który trzyma w ryzach ambientowo-dubowe kompozycje. Rytm czasem przypomina stukot końskich podków o bruk, czasem ledwo cyka zanurzony w abstrakcyjnych plamach a’la wydawane taśmowo kasetki z modularnymi, psychodelicznymi jamami. Nie jest to równa płyta i w drugiej połowie gubi pewną dźwiękową spójność, ale zawiera wspaniale melancholijne momenty, pewną rytmiczną grację, której nie znajdziemy na albumach pokrewnych fakturowo.
A co w kraju? Zejście wypuściło składankę “ZSC004”, która pokazuje młodą scenę basową od strony produkcyjnej i choć nie jest to najrówniejszy materiał, to na pewno zawiera kilka mocnych highlightów, jak zdekonstruowane rytmicznie numery Dadana Karambolo czy Szkody, te nawiązujące do rytmów karaibskich, jak Some Guesta czy Sempreya, czy hard drumu, co robią Larissa i TBH. Składanka jest dobrym zalążkiem basowej inwazji, jaką można przeprowadzić na polskie sceny (choć klubów coraz mniej).
I tak w zasadzie można o marcowych płytach pisać bez końca, bo jeśli komuś mało post-footworkowych eksperymentów, to w tym miesiącu wyszła też płyta “Totally Recalled” autorstwa NAH. NTS wypuściło składankę brazylijskiego funku z São Paulo. Z bardziej klasycznych rzeczy klubowych mieliśmy nowy album AceMo i kolejną rozległą EP-kę Skee Maska. Kolekcja archiwalnych nagrań wspaniałego zespołu Svitlany Nianio Cukor Bila Smert’ była rozgrzewką przed długo oczekiwanym nowym albumem Julii Holter. Kolejne mutacje brytyjskiego gqomu zaprezentował Scratchclart, a w bardziej popowej odsłonie rytmy RPA promuje Tyla, która za punkt honoru wzięła obecność amapiano czy afrobeatsów w swoich piosenkach z pogranicza pościelowego r&b. W łóżku spędzić czas można też z Coalsami, ale raczej patrząc smutno przed siebie. Mimo sięgania po współczesne i bardzo skoczne rytmy, pełno tu depresyjnych rozwiązań rodem z eksperymentalnej sceny, która eksplodowała po performansach Hype Williams. Mało? To słuchałum też Shumu, black metalu o beznadziei życia w węgierskim piekle.
Co za miesiąc! Tylko z tych powyższych albumów można złożyć godną listę roczną.