Poprzedni newsletter był do tańca. Ten miał być do różańca. I piszę go już po raz kolejny, bo od miesiąca tkwię w spirali oburzenia, z której nie potrafię wyjść i z której nic nie wynika. Czuję się jak gotowana żaba, której ktoś pokazał palcem, że woda zaczęła wrzeć i zamknął pokrywę. Temat ten sam od lat, wrzucanie słabszych pod pociąg, bo show must go on. Tym razem na tapecie kultura alternatywna normalizująca Rosję na arenie międzynarodowej. Showcase Nyege Nyege pod Moskwą za pieniądze oligarchy Mikhaila Danilova. Transpolityczny (sic!) Atom™ pokazujący pismo od ambasadora, że jego występ w St. Petersburgu ma wielką wartość kulturalną. Występy rosyjskich wykonawców w polskich klubach pokroju Ciała czy P23. Wszystko w sam raz do teczki pełnej przykładów, że żadnych sankcji nie ma, a zgniły zachód to banda hipokrytów, bo wysyła broń Ukrainie, ale nie może się obejść bez wielkiej Rosji.
Dla niektórych cyniczne utowarowienie wszelkich wartości przez otoczenie jest może uwalniające. Bez pieniędzy, bez skutecznych narzędzi promocji, bez publiczności można grać, co się chce. Nie umiem dojść do takiego stanu. Nie umiem się odłączyć. Nie mogę się pogodzić z tym, jak wyglądają dzisiejsze środki przekazu i jak niewielki wpływ na rzeczy dziejące się dookoła nas mamy. A gdy go już mamy, podejmujemy decyzje sprzeczne z własnym interesem. Na nowej EP-ce Baasch śpiewa: "ja chcę / wiedzieć tak mało / osiąść na dnie / nie płynąć z falą" i to wersy, które od paru tygodni podśpiewuję w głowie jak mantrę, bo chcąc nie chcąc, zdjęcia ukraińskiej dziewczynki z odstrzeloną głową oraz plakaty kolejnych wydarzeń lecą w jednym feedzie. Skasowałum kilka stron tekstu wyrzucając z siebie różne rzeczy. Nie czuję się ani trochę lepiej.
O Baaschu i wielu innych artystach wspominałum w zeszłomiesięcznym wywiadzie dla gazety.pl o fenomenie Taylor Swift. Grzegorz pozwolił się wygadać i opowiedzieć o wielu muzycznych zjawiskach, których nie widać, gdy siedzimy zamknięci w algorytmach (tak jak ja nie widzę dobrych stron świata - newsletter jako terapia psychodynamiczna, hurra!). Rozmowa była odpowiedzią na falę zachwytu, jaka przetoczyła się w polskich mediach, ale nie miał być też boomerskim pierdoleniem a'la wyciągnięty z trumny Rogowiecki. Fragment jednej z wielu rozmów z Karoliną Sulej, do których się odnosiliśmy, zapadł mi szczególnie w pamięci. Karolina powiedziała o Taylor, że "dzięki niej znów coś czujemy". Nie mogę zapomnieć tego zdania. Muzyka codziennie pozwala mi przeżywać całe spektrum emocji i wczuwać się w sytuację ludzi z całego świata, z innych miejsc, kultur i doświadczeń. Czemu to nie jest uniwersalne doświadczenie?
Czuję bardzo dużo słuchając chociażby "The Hollow", które nagrała Keeley Forsyth. Przecież to jest medialny samograj. Clickbaitowe nagłówki korzystające z impaktu "Biednych istot", w których Forsyth pojawia się przez chwilkę na ekranie, same się piszą. A to oczywiście wcale nie clou sprawy, bo trąbić trzeba o tym, jak niesamowita jest praca Forsyth z głosem i jak sprawia, że czujemy jego fizyczne aspekty mimo dystansu narzuconego przez nagranie. Gdzieś na styku gotyku w stylu dawnego 4AD, post-industrialnego mistycyzmu a'la Coil, teatralności Scotta Walkera i emocjonalności Anohni, Forsyth nagrała płytę wyciszoną, żałobną, skrajną, której cisza momentami rozrywana jest tak intensywnie, że w oku kręci się łza. Głos Forsyth raz brzmi jak struny wiolonczeli tarte powoli smykiem, raz jak anielska wokaliza, w której rozpływają się słowa. A eksploduje z takim bólem, z taką siłą, jakby artystka siedziała tuż przy twoim uchu. Rozedrganie jej głosu przeszywa do szpiku kości, a historie o stracie, które opowiada stają się żywe. Patos na iście sakralnym poziomie.
Zelienople - Everything Is Simple
Są takie zespoły, które w innej rzeczywistości mogłyby stać się kultowe. Jednym z nich jest Zelienople, który na przestrzeni dwóch ostatnich dekad nagrał kilkanaście (?) bardzo dobrych albumów dla wszelkich jesieniar i osób w kryzysie rozciągniętego swetra. Ich autorski slowcore nie był wystarczająco przejrzysty, aby otrzymać atencję sceny indie. Był jednak moment, kiedy to wyjątkowe podejście do songwritingu opartego na dronujących partiach podjęte przez eksperymentalną wytwórnię Type. Tak, tę od klasycznych płyt Grouper czy Yellow Swans. I co? I nic. I się skończyło. Częstotliwość wydawnicza wyraźnie zwolniła, ale raz na pięć lat dostajemy album pokroju "Everything Is Simple", z którym kwintet spokojnie mogłoby wystąpić na końcu któregoś odcinka trzeciego sezonu Twin Peaks. Wyraźny wpływ kameralnego, knajpianego jazzu na sekcję rytmiczną, gdzieś pomiędzy Bohrenem a HTRK, zdecydowanie Zelienople służy.
Do Zelienople odsyłają mnie również dźwięki gitary na "Kiki Mori" tria Hinode Tapes. Natychmiast wprowadzają mnie w melancholijny, jesienny nastrój, co jest o tyle ciekawe, że według tytułów mamy do czynienia z kontynuacją poprzedniej płyty - skrajnie innej, parnej, pełnej życia i niepokoju. Debiut, choć również dość stonowany, wydawał mi się jednak mocno rozedrgany. Utwory 5, 6, 7 i 8 mają wyraźniej ambientowy charakter. Bębny ustąpiły perkusjonaliom, a saksofon stał się bardziej tajemniczy, by nie powiedzieć telewizyjny, soundtrackowy. Jeśli debiut był czerwcowym popołudniem, tu mamy październikowy wieczór. Bardzo klimatyczne nagranie.
Olivia Block - The Mountains Pass
Odniosę się do Zelienople kolejny raz, ale Olivia Block jest dla mnie bohaterką tej samej ery. Jej "Heave To" z 2006 roku jest wspaniałym zderzeniem improwizacji z nagraniami terenowymi. Zderzeniem w zasadzie literalnym. W fascynujący sposób mną się tam faktury i płaszczyzny dźwięku. Nie będę udawać, że znam całą dyskografię artystki, więc "The Mountains Pass" było dla mnie zaskoczeniem. Jedyny element, który się od tamtego czasu nie zmienił to fascynacja naturą. To nagranie inspirowane meksykańskimi górami, bliższe muzyce kameralnej czy wręcz amerykańskiemu folklorowi, z karnawałowym utworem poświęconym konkretnej wilczycy o numerze f2754, która dwa lata temu zawędrowała aż pod Albuquerque. Z jej perspektywy śpiewana jest też piosenka otwierająca album. Głos Olivii jest przetworzony, niczym śpiew chociażby Claire Rousay, co nasuwa przypuszczenie, że część nagrań terenowych, pisków czy dźwięków wydawałoby się naturalnych, również może być zsyntetyzowane. Już wielokrotnie chyba tutaj pisałum, że lubię, gdy nie wiem, jakie jest źródło dźwięku i pobudzana jest moja wyobraźnia.
Piotr Damasiewicz Into the Roots - Świtanie
A skoro góry, to i Tatry, które są punktem widokowym na świat dla Piotra Damasiewicza. Najnowsza płyta Into the Roots to efekt rzucenia okiem daleko za horyzont. Sprawdźcie koniecznie jak brzmienie zespołu zmienia się na przestrzeni lat, bo to w zasadzie trzecia płyta w góralskim "cyklu", po "Śpiwlach" i "Watrze". Tutaj, przy dźwiękach japońskiego koto czy marokańskiej lutni, zacierają się wszelkie granice i trudno "Świtanie" zredukować po prostu do fuzji folku z jazzem. Trans jest tak uniwersalny i równie dobrze można powiedzieć, że materiałowi patronuje Hans-Joachim Roedelius. Co ciekawe, zwykle utyskuje, że współczesna muzyka okołoludowa dalej sięga po krówki, kasie i jasie w swoich tekstach. W kontekście "Świtania" kontrast między zaśpiewanym najtradycyjniej jak tylko się da "hej, będzie masło i śmietana", a tym, że kilkadziesiąt sekund później odlatujemy w kosmiczny lot ma jednak sens. Wyraźnie zaznacza punkt wyjścia, który momentami może umknąć. Wiejski jazz antycypowali Maliszowie dobre kilka lat temu i jest w tym coś bardziej punkowego niż attitude niejednego miejskiego i bardzo cool zespołu nowej fali.
Na chwilę znowu wrócę do lat 00., bo jakoś tak wyszło, że mamy edycję z motywem przewodnim wspominek. SSRI też mi się kojarzy z zespołem, który był bliski mojemu sercu. Z Pocahaunted, tyle że przefiltrowanym przez dekady inspiracji płytami polecanymi przez Boomkat. Gdzieś między dubem, psychodelią sceny kasetowej, a outsiderską elektroniką brytyjską, duet nagrał materiał w dużej mierze ambientowy, który jednak bezczelnie nie chce siedzieć w tle. Każdy utwór pcha się na pierwszy plan i hipnotyzuje rytmem basu, nie dając się zredukować do funkcjonalnej roli, a gdzieś w trzech czwartych wybucha nagle dekonstrukcją breaków. Większość fajnych rzeczy w muzyce wciśniętych na jedną kasetkę.
Klamrą dla Keeley Forsyth w tej edycji newslettera jest "Night Reign" Arooj Aftab, chociaż może powinienem napisać, że kontrą dla Piotra Damasiewicza? W końcu mówimy o kolejnej fuzji tradycji z jazzem. A może powinienem znaleźć połączenie między zautotunowanym Raat Ki Rani, a Olivią Block? Albo wspomnieć, że to też materiał o barowym, lynchowskim klimacie, jak momentami Zelienople? Długo twórczość Arooj Aftab ze mną nie rezonowała i nie mogę zrozumieć dlaczego, skoro wszystkie elementy są na swoim miejscu. Na tej płycie nawet gościnnie pojawia się Moor Mother! Może to kwestia tej ECM-owskiej słodyczy, która w dużych dawkach bywa niestrawna, ale w kontraście z przepięknym głosem Aftab, która nawet o przyjemnych sytuacjach śpiewa w sposób, który odbieram jako niemalże sakralny, albo przynajmniej lamentacyjny. To miał być album o jej bardziej impertynenckiej stronie charakteru, ale brzmi jak pakistańska Sade. Top.
Tyle na razie. Motyw różańca powróci na dniach.
Z miłych rzeczy, jutro zaczynam festiwalowy maraton wrześniowy i w tym roku zaplanowałum odwiedziny na Ad Libitum w Warszawie, Operze w Poznaniu, Avant Arcie we Wrocławiu, Open Source Art w Sopocie, Warszawskiej Jesieni i stołecznym Avant Arcie. Trzymajcie kciuki, bo samu nie wiem jeszcze, co sobie zgotowałum.
Szyld Zelienople zwolnił, ale Matt na swoim bc wydał kilkaset płyt (ostatnia z wczoraj), niektóre w tym samym składzie co zespół